Biała gorączka księdza Józefa. Początek procesu
|
|
|
Kierowca krzyczał, że gnębimy go jak księdza Popiełuszkę, że nie wiemy, z kim mamy do czynienia, i że nas jeszcze załatwi - zeznawał jeden z policjantów, któremu przyszło szarpać się z pijanym duchownym.
W piątek przed Sądem Rejonowym w Białymstoku rozpoczął się proces duszpasterza harcerzy, oskarżonego o jazdę po pijanemu oraz znieważenie i naruszenie nietykalności funkcjonariuszy publicznych. Zdaniem prokuratury w nocy z 17 na 18 listopada 2010 r. ksiądz Józef B. wsiadł do opla mając 1,65 promila we krwi. Nie zatrzymał się do rutynowej kontroli w Rudzie k. Krypna, wręcz dodał gazu, na ostrym zakręcie wypadł z jezdni, przebił barierkę i wylądował w rowie. Radiowóz zawrócił i ruszył w pogoń, policjanci z patrolu widzieli przebieg wypadku, ruszyli, by pomóc kierowcy. Doszło do szarpaniny, w której duchowny miał ich bić i wyzywać.
Proces budzi duże zainteresowanie mediów i właśnie z tego względu adwokat księdza Józefa wniósł o wyłączenie jawności, ale sąd się na to nie zgodził. Nie można było tylko rejestrować - nagrywać rozprawy ani robić na niej zdjęć. A to dlatego, że jeden z pokrzywdzonych policjantów obawia się nagłaśniania sprawy. Mieszka w małej miejscowości i sąsiedzi żyć mu nie dają - wyraźnie odczuwa, że zmieniają stosunek do niego na negatywny.
Do sądu 40-letni ksiądz z białostockiej parafii pw. Królowej Rodzin stawił się "po cywilnemu", nawet bez koloratki. Był wyraźnie zmieszany. Teraz przebywa na urlopie zdrowotnym, pobiera uposażenie z gimnazjum, w którym uczył. Jego obrońca prosił o warunkowe umorzenie sprawy, bo jego klient "jest poważanym nauczycielem dyplomowanym, o nieposzlakowanej opinii, przyznał się do błędu i żałuje tego, co zrobił". Jednak przyznał się tylko do jazdy po pijanemu. Odmówił odpowiedzi na pytanie, jaki alkohol pił i ile oraz dlaczego w tym stanie wsiadł do auta. - To prywatna sprawa - powiedział.
Ksiądz natomiast absolutnie nie przyznaje się do pobicia policjantów. Dowodzi, że nie wiedział nawet, że jadące z naprzeciwka auto to policja, nie zauważył, by dawało mu sygnały do zatrzymania. Zagapił się na te światła i nie wyrobił na zakręcie. "Jacyś panowie" chcieli go wyciągnąć z samochodu, a on był w szoku i nie wiedział, kim oni są. Skuli go kajdankami, rzucili na ziemię, przyciskali twarzą do ziemi, bili pięścią w twarz, żeby się uspokoił. Gdy przyjechała wezwana "więźniarka", wrzucono go tam bez kurtki. Kopał w drzwi, bo było mu zimno i mocno zaciśnięte kajdanki powodowały drętwienie rąk. Po przyjeździe do szpitala w Mońkach chciał dobrowolnie poddać się badaniu krwi, ale wykręcono mu ręce i krew pobrano siłą.
- Możliwe, że ich w jakiś sposób uraziłem, ale to nie było świadome, bo czułem przede wszystkim ból - mówił wczoraj oskarżony ksiądz.
Wersja dwóch poszkodowanych policjantów oraz dwóch świadków - funkcjonariuszy wezwanych do pomocy, by utemperować krewkiego mężczyznę - jest krańcowo różna.
- Mówiłem mu, żeby wyszedł z auta, nie reagował. Wsiadłem przez tylne drzwi, bo tylko one nie były zablokowane. Poczułem silny zapach alkoholu. Mówiłem, że jesteśmy z policji. On zaczął krzyczeć, że odpowiemy za to, że go przestraszyliśmy. Dostałem od niego pięścią w twarz, czapka spadła. Postanowiliśmy złożyć przedni fotel pasażera i wyciągnąć go. Szarpał się i kopał. Gdy wychodziliśmy z rowu, bardzo mocno kopnął kolegę w klatkę piersiową. Dostał białej gorączki. Krzyczał, że gnębimy go jak księdza Popiełuszkę, że nie wiemy, z kim mamy do czynienia, i że jeszcze nas załatwi. Wyzywał od ch... - policjant Mariusz K. zeznawał pod przysięgą.
Pierwsza rozprawa trwała bardzo długo, bo obrońca zarzucał świadków drobiazgowymi pytaniami. A to jeszcze nie koniec. Sędzia Szczęsny Szymański dopuścił dowód z opinii biegłego z zakresu medycyny sądowej - w jakich okolicznościach ksiądz doznał obrażeń (siniaki i podejrzenie złamania nosa, choć w efekcie okazało się, że złamania nie było). Przed biegłym nie lada wyzwanie - ocenić, czy doszło do tego wskutek uderzania o ściany "więźniarki", czy też może od uderzenia pięścią. Kolejna rozprawa - 15 marca.
|