Pijany kierowca to śmierć
|
|
Strony: 1 2 [3] 4 |
|
- A jak na to, co się stało zareagowali bliscy?
- Szczerze powiedziawszy, w tym okresie odseparowałem od siebie wszystkich.
- Znajomi...
- Znajomi? Miałem tylko tych od kieliszka...
- Przejęli się tym?
- Nie, zupełnie. Stało się i trudno, musisz sobie z tym poradzić...
- I chodź na piwo...
- Takie propozycje też padały...
- Dziś utrzymujesz z nimi kontakt?
- Spotykamy się, ale nie odczuwam już chęci żeby usiąść z nimi i się napić. Zawdzięczam to wielu ludziom, którzy od tamtego wydarzenia pracowali ze mną i nade mną, żeby coś takiego już się nie powtórzyło. Bez ich pomocy nie dałbym sobie rady.
- Jaka to była pomoc?
- Psychologiczna, psychiatryczna, w formie grupy wsparcia. Następny dzień po wypadku, był dla mnie bardzo ciężki, następne nie były lepsze, a święta w ogóle były pod psem. Miałem świadomość tego, że narozrabiałem i straciłem prawo jazdy. Nakręcony psychicznie tym wszystkim musiałem zacząć szukać pomocy, ale nie wśród ludzi, których znałem, bo oni nie mogli lub nie chcieli mi pomóc. Zacząłem więc szukać zupełnie gdzie indziej.
- A gdybyś nie wjechał w drzewo, dalej byś pił i jeździł po pijanemu?
- Trudno powiedzieć. Pomocy to ja już z zasadzie szukałem zanim to się stało. Byłem nawet u znajomego księdza, z którym sobie pogadaliśmy, wypiliśmy po lampce koniaku, a jakże, i też było kapitalnie. On mnie wysłuchał, zrozumiał i na tym koniec. Rozmawiałem z kolejną osobą, którą również mnie wysłuchała, zrozumiała i na tym się skończyło. A tu chodziło o to, żeby ktoś się moją sytuacją zainteresował i mi pomógł.
- Można więc powiedzieć, że to szczęście w nieszczęściu, że do tego wypadku doszło...
- Ja uważam, że 20 grudnia 2002 roku dostałem drugą szansę w życiu. Teraz widzę, że wtedy byłem na dnie i mogłem naprawdę nieciekawie skończyć. Mieszkałem kątem u rodziców, nie miałem nic swojego, ale też niczego nie potrzebowałem.
- Jak to?
- Miałem pieniądze na koncie z renty i było fajnie, bo mogłem chlać, bawić się. Nie interesował mnie żaden dom, żadna rodzina, nic, kompletnie. Wieczorem kładłem się spać, wstawałem rano na bani, na 12.00 szedłem do pracy do baru, więc musiałem być w miarę trzeźwy, a po pracy szło się do kolejnej knajpy i z całym towarzystwem bania u cygana do rana. I tak codziennie. Człowiek naprawdę nie zastanawiał się nad tym, co będzie jutro. Wystarczał mi ten mały pokój, w którym mieszkałem i telewizor.
- Wypadek to zmienił?
- Zdałem sobie sprawę z tego jakie mam szczęście, że nic poważnego się nie stało, że nie uderzyłem w przystanek, w ludzi, w drugi samochód, nie zabiłem kogoś. Zanim dotarło do mnie, że potrzebuję pomocy to jeszcze trochę trwało, bo jeszcze musiały minąć święta, Sylwester, styczeń... Czułem się coraz podlej. Już wtedy nie piłem i zaczęło mi przeszkadzać siedzenie w czterech ścianach. Więc wychodziłem, łaziłem gdzie się dało. Minęło pół lutego. Pewnego dnia, po załatwieniu jakichś formalności na komendzie, szedłem ulicą i zobaczyłem tabliczkę z napisem „psycholog". Wszedłem, pani zapytała, czy wiem, gdzie wszedłem. Odpowiedziałem, że tak. Powiedziała, że będę musiał zapłacić, zgodziłem się. I tak od słowa do słowa odesłała mnie do przychodni, skąd skierowali mnie do ośrodka Feniks w Sosnowcu. I dzięki temu, uwierzcie mi, zacząłem funkcjonować. Gdyby nie to, mieszkałbym dziś gdzieś pod mostem.
- Jak długo trwała terapia?
- W moim przypadku trwało to około półtora roku. Półtora roku prostowania wszystkiego, a więc prostowania psychiki, sposobu myślenia. Ważne było też szukanie zatrudnienia, bo kwestia znalezienia sobie zajęcia była w tym momencie chyba najtrudniejsza. Między innymi dlatego, że jeżeli w Polsce ktoś zaczyna korzystać z usług psychologa czy psychiatry, to jest od razu na cenzurowanym. Ja miałem na tyle dużo szczęścia, że pierwszą z prac, którą podjąłem, załatwił mi ośrodek Feniks, w którym się znajdowałem. Miał podpisane umowy z kilkoma zakładami pracy chronionej, w których, oczywiście po odbytej terapii, można było podjąć pracę. I tak się udało.
- Jak wyglądało twoje życie w tym ośrodku?
- W kilkadziesiąt osób tworzyliśmy społeczeństwo zamknięte, coś w rodzaju grupy wsparcia. Nie obyło się bez leków wspomagających, ale ważniejsza była pomoc, jakiej jeden drugiemu udzielał, to, że jedna osoba drugą próbowała wyciągnąć z czegoś tam, bo przypadki były bardzo różne. I w zasadzie, to grupa decydowała o tym, czy jest dobrze, czy jest źle. Lekarz i psycholog mieli tylko doglądać procesu, patrzeć na to wszystko z boku i w razie potrzeby interweniować. Poza tym prowadziliśmy tam normalne życie, przygotowywaliśmy sobie posiłki, robiliśmy zakupy, sprzątaliśmy. Oprócz tego braliśmy udział w różnego rodzaju zajęciach plastycznych, muzycznych. Teraz, z tego co wiem, na wiele rzeczy brakuje pieniędzy, a szkoda, bo to naprawdę pomagało. Ale wiadomo, teraz pieniędzy brakuje na wszystko.
Strony: 1 2 [3] 4 |
|
|
|
Autor: redakcja, |
|
|